20.10.2025 / 10:35
StoryEditorFRANCZYZOWY SUPERBOHATER

Franczyzobiorczyni Mirabelki: Nie oglądam się na innych, robię swoje [WYWIAD cz. I]

Izabela Janisiewicz, franczyzobiorczyni sieci MirabelkaMirabelka

Izabela Janisiewicz prowadzi w Łaskarzewie dwa sklepy: jeden w centrum, drugi na obrzeżach. Mimo że są one w dość małej miejscowości, mają różnych klientów i wymagają innego prowadzenia. Jak sobie z tym radzi zdobywczyni statuetki Franczyzowy Superbohater? Zapraszamy do przyczytania I części wywiadu.

Pani Izabelo, skąd pomysł na handel, i to spożywczy? 

Tuż po szkole pracowałam w kilku sklepach, m.in. z bielizną, w odzieżowym i monopolowym. Spodobała mi się praca w handlu, lubię kontakt z ludźmi i mam wiele pomysłów, które ciężko było wdrożyć pracując u kogoś. Po jakimś czasie zaczęłam więc  zastanawiać się nad własną działalnością. Wiedziałam jednak, że nie chcę pracować z odzieżą, bo tam tempo pracy jest dla mnie zbyt wolne. Jestem osobą dość aktywną, nie posiedzę za długo w jednym miejscu, muszę cały czas coś robić. Pomyślałam więc o sklepie spożywczym, gdzie non stop coś się dzieje.

Rodzice podrzucili pomysł na miejsce: wygospodarowaliśmy lokal w naszym domu rodzinnym przy ul. Wolskiej w Łaskarzewie. U nas było zagłębie obuwnicze, a więc mieszkańcy byli dość zasobni. I być może z tej racji mój początek był naprawdę dobry. I tak zaczęła się moja przygoda z handlem, która trwa już 18 lat. 

Czy to była dobra lokalizacja pod sklep?  W okolicy nie było konkurencji?

Łaskarzew to jest moje miasto rodzinne, nie brałam pod uwagę prowadzenia działalności w innej miejscowości. A lokalizacja w domu rodzinnym? Żal było nie wykorzystać takiej sposobności, mimo że w okolicy było sporo sklepików spożywczych - dziś powiedzielibyśmy, że niezrzeszonych. Obecnie większości już nie ma, a mój sklep wciąż jest, co potwierdza, że jego uruchomienie to była dobra decyzja.  

Czy rodzice też się zaangażowali w działalność handlową?

Tak, szczególnie mama. Otwierała np. rano sklep, żebym ja mogła sobie trochę pospać, bo początkowo pracowałam sama. Wtedy nie było tak dużego ruchu i tyle towaru, mama sobie radziła. Z czasem jednak sklep zaczął się rozwijać, weszły obowiązkowe kasy fiskalne, i mama się wycofała. Miała trudność z nauką obsługi kasy. Śmiała się, że umie tylko liczyć na piechotę, czyli na kartce lub w głowie. 

Czy sklep był i jest czynny 7 dni w tygodniu?

Początkowo tak było, jednak z czasem zrezygnowałam z pracy w niedziele. W pozostałe dni jest czynny dość długo, bo w godzinach 5:00 - 22:00. 

Czy mogę spytać, dlaczego zrezygnowała pani z handlu w niedziele? Czy sklepy wokół też w tym dniu są zamknięte?

Nie ukrywam, że nacisk moich najbliższych spowodował, że zdecydowałam się na ten ruch. Początkowo, kiedy dzieci były małe, to chętnie zostawały z tatą, babcią czy opiekunką, gdy mama szła do pracy. Z czasem jednak zaczęły domagać się większej mojej obecności w ich życiu. Pojawiały się pytania, dlaczego nie idę z nimi do kościoła czy na niedzielny festyn.  Po kilku takich rozmowach zdecydowałam, że rodzina jest najważniejsza i zaczęłam zamykać sklep w niedziele. Klienci szybko się przyzwyczaili, choć część sklepów jest otwarta w tym dniu. Mają jednak krótsze godziny funkcjonowania niż w inne dni. Nie ukrywam, że była to dla mnie bardzo trudna decyzja i początkowo było mi z nią źle. Szczególnie, gdy zauważyłam spadek obrotów. Z czasem jednak one się wyrównały w rozliczeniu tygodniowym.  

Z tego co wiem, to sklep w tygodniu jest czynny dość długo. 

Działamy w godzinach 5-22. W tak małych miejscowościach jak Łaskarzew musimy się dostosować godzinowo do klientów. W ciągu dnia nie ma za dużego ruchu, ale w godz. 5-6 rano już tak. Kupują wtedy coś na śniadanie i potem jadą do pracy do Warszawy czy do Płocka. Potem przyjeżdżają ponownie, jak wracają do domu. 

Czy nie kuszą ich zakupy w dużych marketach? 

Różnie bywa, ale zwykle po drobne zakupy wolą podjechać do nas. W dużych sklepach sporo traci się czasu na przejście alejkami w poszukiwaniu konkretnych produktów. U nas jest obsługa, więc zakupy mogą być błyskawiczne, co klienci doceniają. Każdy przecież chce być w domu jak najwcześniej i odpocząć.  

Pierwszy sklep ma 18 lat, z czasem otworzyła pani drugi, który funkcjonuje już 6 lat. Jakie motywacje skłoniły panią do jego uruchomienia? 

Zdecydował przypadek. Z mężem usłyszeliśmy, że jeden pan  prowadzący sklep chce przejść na emeryturę i szuka chętnego na przejęcie lokalu. Zaczęliśmy rozważać wszelkie za i przeciw i gdy się zdecydowaliśmy, okazało się, że wynajął go komuś innemu. 

Żal nam się zrobiło, bo mieliśmy już wizję jego rozwoju, dlatego też gdy tylko usłyszałam o dwóch lokalach do wynajęcia w centrum miasta, w kamienicy przy poczcie, zdecydowaliśmy się szybko na obydwa. Naszym warunkiem było, że dostaniemy pozwolenie na wyburzenie ściany pomiędzy nimi, gdyż nie chciałam już kolejnego małego sklepu. 

Małego, czyli jakiego? Jakie metraże mają pani sklepy?  

Ten na Wolskiej ma 50 metrów, a na Alejowej 80. 

Rozumiem, że z racji powierzchni w obydwóch jest sprzedaż zaladowa.

Tak. Nie mamy więc koszyków, gdyż brakuje nam miejsca na ich mycie, co jest wymogiem sanepidu. 

Najnowszy sklep zyskał nazwę - Kredens - której wciąż brakuje pierwszej placówce. Czemu akurat taką?

U rodziców na strychu jest stary drewniany kredens. Mam z nim bardzo dobre wspomnienia, bo moja babcia trzymała tam różne smakołyki i ciekawostki. Zaczęliśmy szukać więc takiego kredensu, który nadawałby się do sklepu, gdyż ten nasz nie spełniałby swojej funkcji - jest pokojowy. Z racji tego, że miałam już zamysł uruchomienia małej gastronomii w sklepie, to wiedziałam, że musimy szukać takiego typowo kuchennego. 

Pewnego razu spotkałam znajomą, która przez jakiś czas mieszkała w Warszawie, ale postanowiła wrócić do Łaskarzewa i szukała pracy. Zaproponowałam więc jej etat u mnie na kuchni, w drugim sklepie, który miałam akurat otwierać. Przy okazji wspomniałam o moim pomyśle z kredensem, a ona zrobiła wielkie oczy i mówi do mnie: “Słuchaj, moja mama będzie szczęśliwa, bo właśnie robi remont u babci i ma do wyrzucenia właśnie taki stary kredens". Mąż pojechał, zobaczył, wziął, odnowił, i kredens jest ozdobą naszego sklepu. 

Czy klienci pytają o jego historię?

Pewnie, choć nie jest tak do końca widoczny, bo stoi trochę za półkami. Nawet jeden z klientów zaproponował, aby ustawić go przy drzwiach, żeby był lepiej wyeksponowany. Doszliśmy jednak do wniosku, że tam mógłby się szybko zniszczyć - poobijać drzwiami, złapać wilgoć z dworu itd. Byłoby go trochę szkoda, choć i tak pewnie za parę lat trzeba go będzie znowu odnowić. 

Proszę wybaczyć, ale jakoś kredens nie kojarzy mi się z dobrą ekspozycją towaru. Jak go pani zagospodarowała?

Świetnie się sprawdza. Za szybą trzymam produkty prezentowe typu czekoladki, ciastka w puszkach, herbaty, itd. Sporo zależy też od pory roku czy zbliżających się okoliczności typu Dzień Matki, Dzień Dziecka, popularne imieniny. Czasem z handlowcami robię tam wystawkę promocyjną. Natomiast w szufladach mam różne papiery, ulotki. Dzięki niemu mam też miejsce na drukarkę etykiet czy inne drobne sprzęty. 

Czemu nie nadała pani pierwszemu sklepowi nazwy Kredens? Nie myślała pani o stworzeniu minisieci?

W pierwszym sklepie nie ma kredensu... Przyznaję, że nawet o tym nie myślałam. W Łaskarzewie i tak wszyscy wiedzą, że mam dwa sklepy i część mieszkańców mówi po prostu, że idzie do Izy na zakupy.  

Jaka jest odległość między pani sklepami?

Około kilometra. Pierwszy jest na dojazdówce do Łaskarzewa, drugi w centrum miejscowości, więc mają różnych klientów i wymagają innego prowadzenia. 

Proszę opowiedzieć o tych różnicach.

Sklep przy Alejowej jest przy poczcie, policji, Urzędzie Miasta i Urzędzie Gminy. Obok są też ośrodek zdrowia i przychodnia rehabilitacyjna. Więc tam zwykle jest klient tzw. przechodni, który przychodzi do nas przy okazji. Wpadają też mieszkańcy, ale jest ich  mniej. Odwrotnie jest przy ul. Wolskiej - tam są przede wszystkim mieszkańcy plus osoby jadące do pracy. 

Ilu ma pani klientów dziennie? 

Około 300 paragonów dziennie. 

Łącznie? 

Nie, na jednym sklepie.

To dużo. 

Sporo. Mam takich klientów, którzy przychodzą nawet kilka razy dziennie, często w domowych klapeczkach, bo nagle zabrakło im śmietany czy mąki. Poza tym takie sklepy jak moje pełnią nie tylko funkcję handlową - to są miejsca spotkań. Często spotykam się z taką sytuacją, że jeden klient przepuszcza drugiego mówiąc, że mu się nie śpieszy, więc może sobie postać i przy okazji z kimś porozmawiać. 

Który sklep jest bardziej dochodowy? 

Myślę, że jest po równo, mimo że ten przy ul. Wolskiej jest mniejszy i ma mniej towaru. Na ul. Alejowej jest alkohol wysokoprocentowy, którego nie ma w moim pierwszym sklepie. Ma on za to ogródek piwny, który jest zarejestrowany, panowie sobie przychodzą, siadają i  piją piwo. Dlatego też na Wolskiej sprzedaję dużo piwa, natomiast w centrum miasta więcej alkoholu wysokoprocentowego. Obrotowo równają się ze sobą. 

Czy alkohol jest to kategoria, która najlepiej się u pani sprzedaje? 

Też, choć bardzo dobrze rotują mi artykuły świeże, w tym wędliny swojskie czy pieczywo (na Alejowej z trzech piekarni, na Wolskiej z jednej). Na Alejowej mam też małą gastronomię, której nie ma na Wolskiej z braku miejsca. Robione przez nas dania stanowią znaczący procent naszych obrotów. 

Kilka lat temu Żabka jeszcze nie miała tak szeroko rozpowszechnionej małej gastronomii. Skąd zaczerpnęła pani ten pomysł?

Sama wymyśliłam. Jak ruszałam z Kredensem, to wiedziałam, że chcę mieć tam małą gastronomię, dlatego od razu zaprojektowaliśmy tam kuchnię. Początkowo był kebab i kanapki. Później wprowadziłam sałatki w pudełkach, m.in. dlatego, aby wykorzystywać mięso, które mi zostawało z kebaba. Ono musi być zużyte w ciągu dwóch dni, inaczej trzeba je utylizować. Klientom zasmakowały sałatki, sprzedaję je do dziś, choć kebaba już nie mam. 

Czemu?

Nie spinały się koszty. Był dzień, gdzie sprzedawałam go bardzo dużo, ale były też dni posuchy. Ciężko było trafić z zamówieniami. Poza tym musiałabym mieć dwie kucharki, żeby oferować kebab od rana. Ale miałam jedną, która pracowała od godziny 12:00. 

Co jeszcze przygotowujecie w kuchni?

Surówki obiadowe na wagę, kanapki, latem robiłyśmy desery, np. galaretki z owocami sezonowymi czy jabłko pieczone z cynamonem i z ryżem. Cały czas wprowadzam coś nowego, aby klientom się nie przejadło. Choć trzy pozycje muszą być zawsze, bo są naszymi bestsellerami. To: sałatka z serem feta, sałatka z mięsem kebab i trzecia z burakiem. Teraz wprowadzamy sałatkę z tuńczykiem. 

A czemu nie zdecydowała się pani na wydawałoby się samograj, czyli hot-dogi i kawę?

Myślałam o tym, bo u nas w mieście nie ma gdzie wypić kawy. Tylko znów poszło o miejsce. Nie mam gdzie wstawić ekspresu. A co do hot-dogów, to robiłyśmy je, a także hamburgery. Biznes z tego był dość słaby, a przy tym dość czasochłonny. Podobnie jak z kebabem koszty nam się nie spinały, więc trzeba było z nich zrezygnować z nich. 

Czy klienci podpowiadają, co by zjedli? 

Pewnie. Klienci i moje pracownice podrzucają mi różne pomysły. Biorę je pod uwagę, bo to przecież robimy dla nich.   

Rozumiem, że opłaca się pani minigastronomia, skoro wciąż prowadzi taką działalność. Czemu więc w pierwszym sklepie też nie ruszy pani z produkcją? 

Robiliśmy tam kanapki, ale przyszły panie z sanepidu i niestety produkcja skończyła się. Powiedziały, że muszę mieć osobne pomieszczenie na tego typu działalność, na które nie miałam miejsca. 

A jakie jeszcze ma pani wabiki na klientów?  

Oprócz asortymentu, lokalnych produktów, własnych dań na wynos, zawsze ciepłego chleba o godz. 9 i czasu dla klienta mam też punkt przyjęć i odbiorów paczek. Fajnie to zadziało. Na Alejowej robimy też koszyki prezentowe pod specjalne zamówienia. Czasem klienci przynoszą np. jakieś kubki z napisami czy maskotki, i dopasowuję do nich produkty. Nikt u nas w mieście nie ma takiej oferty. 

Poza tym na święta przyjmujemy zamówienia np. na sałatki. Realizujemy też zamówienia na imprezy okolicznościowe. Przed świętami staram się też zaskoczyć każdego klienta jakimś drobnym upominkiem, bez względu na wartość jego paragonu. Często przygotowujemy je sami, np. jajeczka czekoladowe w ozdobnym woreczku, magnesy, robione na zamówienie bombki czy smycze, rozdawaliśmy też… rózgi. Do każdego prezenciku dodajemy życzenia. 

***

Druga część wywiadu już jutro. Zapraszamy na nasz portal franczyzawhandlu.pl.

 

 

 

 

 

 

 

 

20. październik 2025 10:35